W poszukiwaniu najpiękniejszego… lato 2020

Zalew Czorsztyński

1 – 3 lipiec

O dziewiątej rano wyruszyliśmy w naszą wielką podróż. Zaczęliśmy oczywiście od naszego Zalewu Czorsztyńskiego, nazywanego również Morzem Pienińskim. Uważam, że zalew ten jest najpiękniejszym jeziorem w Polsce – otoczony malowniczymi górami, z dwoma zamkami na przeciwległych brzegach, mam jednak cichą nadzieję, że gdzieś znajdę miejsce, które zachwyci mnie bardziej. Pandemia wymusiła na nas podróżowanie po Polsce i wyszukiwanie mało obleganych miejsc, o ile w ogóle takie znajdziemy, bo przecież mnóstwo ludzi myśli w podobny sposób. Ktoś powiedział, że Radio Kraków zachęca do podróży po wschodniej Polsce. W ostatnim czasie to nie było moje radio, ale skoro tak jest, to o puste miejsca będzie trudno.

Środek tygodnia, więc w Niedzicy nie było tłumów, chociaż pogoda przepiękna. Przyjechali nasi przyjaciele z YKP; rozmowy o wszystkim, dobre jedzenie i wino, a wszystko z widokiem na Przystań, zamek i pasmo Lubania.

Obudziłam się i przed firankę okna w kamperze ujrzałam bajeczny wschód słońca.

Zasnęłam zachwycona, ponieważ pora była zbyt wczesna, a gdy obudziłam się ponownie – padał deszcz. Bez żalu wyruszyliśmy na północ.

Jezioro Wytyckie

4 lipiec (sobota)

Dojechaliśmy na Polesie. Nie było łatwo o znalezienie odpowiedniego miejsca na postój, był przecież weekend i wszędzie ludzie spragnione normalności, relaksu i zabawy. Z Zalewu Zembrzyckiego uciekliśmy na widok tłumów ciągnących nad wodę. Na kempingu nad Zalewem Piaseczno zatrzymaliśmy się na 15 minut w nadziei na znalezienie spokojnego miejsca, ale okazało się to niemożliwe. Ciekawe, że ludzie uciekają z zatłoczonego miasta na łono przyrody, po to, żeby pobyć w głośnym tłumie. Rob zapytał – chcesz tu zostać? pomyślałam – za jaką karę? Pojechaliśmy dalej, chociaż dzień był upalny, a klimy nasz Eden nie ma. Jest podobno klima na czas jazdy, ale nie zdążyliśmy jej przeczyścić, więc otwieramy okna i czujemy wiatr we włosach. Morka też uwielbia wystawiać pyszczek przez otwarte okno, zresztą ona cały czas usiłuje robić to co my. Kolejnym punktem na mojej mapie było Jezioro Wytyckie. Trafiliśmy na biwak leśny szlaku konnego, w odległości około 300 metrów od jeziora. Urocze miejsce z ławami pod drewnianym zadaszeniem na środku polany, prawie puste, idealne na postój. To nic, że nie ma koszy na śmieci ani wody, że są komary, ważne, że nie ma tłumów. Po obiadokolacji poszliśmy nad jezioro. Ścieżka na wale, prowadzonym wzdłuż jeziora czarowała.

Spotkaliśmy sympatyczną parę emerytów – tłumaczy z Lublina, którzy opowiedzieli nam trochę o tym miejscu. On – fotograf amator, kobieta, jak sama powiedziała – tylko towarzyszy jego fotograficznym wycieczkom, ale dzięki szukaniu idealnych ujęć, dobrze poznali okolicę. Do naszej rozmowy o urodzie jeziora dołączył kolejny pasjonat z aparatem fotograficznym, który czekał na zachód słońca. Ja w czasie tej podróży utrwalam widoki telefonem, jak większość ludzi, nie mających pojęcia o prawdziwej, artystycznej fotografii. Nie chciałam jednak do listy przedmiotów, które muszę pilnować, dokładać aparatu fotograficznego, ani też nosić stale przy sobie, prowadząc jednocześnie na smyczy niezwykle ruchliwego psa. Za namową fotografów nocleg spędziliśmy na ogromnym parkingu (bezpłatnym) z wieżą widokową nad samym jeziorem, gdzie komarów było zdecydowanie mniej niż na leśnej polanie.

Jezioro Czarne

5 lipiec (niedziela)

Po porannej kawie wyruszyliśmy nad Jezioro Czarne. Znaleźliśmy miejsce nad biwaku Polskiego Związku Wędkarskiego na terenie Poleskiego Parku Narodowego. Miejscówki w wysokiej sprawiały wrażenie dzikości i zachęcały do pozostania.

Dookoła sosny i brzozy, sporo ludzi, którzy jednak powinni wieczorem opuścić kemping, ponieważ byli “gośćmi weekendowymi. Poza tym ta cudowna, wysoka trawa, która sprawiała wrażenie izolacji. To był idealny dzień na pływanie i opalanie.

Woda w jeziorze niezwykle ciepła i czysta, dno piaszczyste, i ta wysoka, nie ścinana trawa…Biwak posiadał miejsce poboru wody, kubły na śmieci oraz toaletę. Nie potrzebujemy niczego więcej, nawet prąd jest nam niepotrzebny, przynajmniej dopóki świeci słońce i nasz solar działa. Miejsce nie było najtańsze, zapłaciliśmy 53 zł, za dobę z tym, że za psa opłata jest naliczana jednorazowo, więc kolejne dni płacilibyśmy o 15 zł mniej. Wieczorem zrobiło się pusto, jednak nie delektowaliśmy się zbyt długo zachodzącym słońcem, ponieważ zaczęły atakować nas komary.

6 lipiec (poniedziałek)

Kolejny słoneczny dzień. Zaczęłam tydzień od niewielkich porządków i prania, później śniadanie, kolejne sprzątanie i wreszcie mogłam pójść do wody. Nadal zaskakuje mnie temperatura tutejszych jezior, znacznie wyższa od tej, w naszym, górskim zalewie. Rob w czasie spaceru z Morką natknął się na dwie żmije, więc trzymaliśmy ją cały czas na smyczy.

Po wizycie Aliny, która bawiła niedaleko na weselu przyjaciółki i wpadła do nas na kawę, zaczęliśmy przygotowywać się do wyjazdu. Wysokie trawy, w których czaiły się żmije, przestały mnie już zachwycać, poza tym odezwała się moja alergia na trawy, o której zupełnie zapomniałam, a z powodu pandemii przerwałam odczulanie. Pojechaliśmy na kolejne miejsce z mojej trasy – Zalew Siemianówka, tuż prz granicy z Białorusią. Droga, którą jechaliśmy, była niezwykle malownicza, chociaż co kilka minut mijał nas olbrzymi tir. W Białej Podlaskiej minęliśmy przecudną cerkiew.

Zatzymaliśmy się, żeby ją utrwalić, zaopatrzyliśmy się też w aptece w antykomarol i środek łagodzący ukąszenia, a po drodze w jakiejś wiosce zrobiliśmy zakupy spożywcze. Dlaczego tutaj nikt nie zakładał maseczki wchodząc do sklepu? Czyżby nie było już zagrożenia koronawirusem?

Zalew Siemianówka

6-9 lipiec

Plaża Bondary, gmina Michałów. Olbrzymi kemping nad Zalewem Siemionówka, z piaszczystą plażą, wieżą widokową, pięknymi lasami dookoła. Pomimo deszczu pobiegłam na pomost znajdujący się na jeziorze, a później obejrzałam okolicę.

Jest tu wszystko z wyjątkiem prądu; są nowe toalety, prysznice, pełno punktów czerpania wody, kubły na śmieci, wi-fii, i to wszystko jest bezpłatne. Istnieje możliwość podłączenia się do prądu po podpisaniu umowy w Urzędzie Gminy, dla tych, którzy chcą stać tutaj dłużej, albo po prostu nie mogą żyć bez prądu. Nasi kamperowi sąsiedzi , którzy stacjonują tu od miesiąca i zamierzają zostać jeszcze dwa tygodnie, nie korzystając z prądu, bardzo chwalili to miejsce, zastrzegając jedynie, że w weekendy robi się “mniej sympatycznie”.

Postanowiliśmy zostać kilka dni i przed sobotą pojechać dalej.

7 lipiec (wtorek)

Dziś delektowaliśmy się latem. Fantastyczny pomost na jeziorze, piękne ścieżki rowerowe wśród lasów, niesamowicie długa zapora na rzece Narew…

Pojechaliśmy na wycieczkę rowerową, w czasie której Morka biegła równo z nami ponad godzinę, nie wykazując żadnych oznak zmęczenia, a podczas wieczornego spaceru chętnie wskakiwała do wody, żeby popływać.

Idealna pogoda, słońce, ale bez upałów i lekki, chłodny wiaterek sprawiał, że wszyscy mieliśmy tego dnia mnóstwo energii.

8 lipiec (środa)

Według wszystkich prognoz dziś ma być deszczowo i znacznie chłodniej. Zaraz po przebudzeniu pobiegłam razem z Morką na wieżę widokową, żeby utrwalić nasz kemping i jego okolicę “z góry”, nim wszystko zmoknie.

9 lipiec (czwartek)

“Jesteśmy jagódki, czarne jagódki…” nuciłam pod nosem chodząc po lesie i zbierając jagody oraz poziomki. Nieśmiertelna piosenka z mojego dzieciństwa, którą później śpiewały moje dzieci na koloniach i obozach, opowiadająca o jagodach, które idą na jagody… Chyba nikt nigdy nie zrozumiał do końca tego tekstu, łącznie z jego autorem. Dzień był pełen letnich atrakcji, fantastyczna wycieczka rowerowa, spacery po lesie, deser z zebranych owoców lasu.

Nie spędziliśmy jednak wieczoru przy ognisku, paliło się ich zbyt wiele dookoła, na naszej polanie, w zagajnikach a nawet w lesie. Skoro nie ma zakazu palenia ognisk, to znaczy, że można? Jak to cudne miejsce będzie wyglądać po sezonie? Cała polana pokryta dziurami po ogniskach, nie mówiąc już o skutkach palenia ich w lesie. Uwielbiam posiady przy ognisku, ale są jakieś granice. Wieczorem okazało się, że nasz akumulator jest zupełnie rozładowany (mamy 1 solar), więc nie możemy naładować telefonu, włączyć oświetlenia, przestała też działać pompka na wodę. Chyba czas pojechać dalej i w czasie jazdy podładować akumulator.

Jezioro Śniardwy

10-13 lipiec

Nad Śniardwami czekali na nas nasi przyjaciele z Krakowa – Bożenka i Artur. Na kempingu “Rajska plaża” było wszystko z wyjątkiem prądu, ale nasz akumulator podładował się w czasie jazdy. Cena za to “wszystko” nie najniższa, bo płaciliśmy 60 zł za dobę (kamper 30, my i pies po 10). Miejsce było naprawdę wyjątkowe, bo przy samym jeziorze, z ławeczką do naszej dyspozycji (to nic, że się przewracała). Naszych przyjaciół kosztowało stanie nad Śniardwami o połowę mniej, ale oni podróżują z namiotem, a za luksus trzeba płacić. Ja biorę rano ciepły prysznic, oni kąpią się w jeziorze, bez względu na temperaturę. Naczynia również myją w jeziorze i nawet lodówki ze sobą nie wożą, bo mają tylko to, bez czego naprawdę nie można się obyć. Totalny minimalizm. Podziwiam ich podejście, ale nie staram się im dorównać.


Widok, którzy miałam z okna wart był każdej kwoty. Barwa wody i wysokość fal jeziora są zależne są od pogody a ta akurat przez ostatnie dni jest bardzo kapryśna.

Śniardwy to zachwycające jezioro i urokliwe ścieżki rowerowe wzdłuż lasów. Nasze wycieczki rowerowe były pełne przerw na wchodzenie do lasu w poszukiwaniu grzybów.

Nie wracaliśmy z koszem pełnym prawdziwków, jednak dwa obiady grzybowe zrobiliśmy, a na trzeci nie mieliśmy już ochoty, bo ile można?

Morka przeżyła wakacyjny romans, my próbowaliśmy zaprzyjaźnić się z bocianami, a wieczorami podziwialiśmy bajeczne zachody słońca.

Po niedzielnym, emocjonującym wieczorze – scrable i wyniki wyborów – – postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę.

Jezioro Mamry

13 lipiec (poniedziałek)

Miejscówka nad jeziorem Mamry w miejscowości Trygort nie zachwycała, jednak skusiła nas do pozostania na jedną dobę, zwłaszcza, że chcieliśmy pobyć jeszcze z Bożenką i Arturem. Nie jest łatwo znaleźć ludzi, z którymi wspólne podróżowanie odbywa się bez żadnych problemów, a z nimi jest wręcz idealnie. Widok z naszego kampera – polana z widokiem na jezioro i pomost, do którego przycumywały czarterowane łódki z młodymi załogami, podkręconym wakacjami pod żaglami.

Wieczór nad Mamrami był chłodny, jednak ognisko i grzane wino potrafi podnieść temperaturę.

Gdy już zamknęliśmy się w ciepłym domku – inne ekipy zaczęły rozgrzewać atmosferę. Było naprawdę głośno, zwłaszcza, że z obu stron dolatywała do mnie zupełnie różna muzyka. Po jakimś czasie udało mi się jednak usnąć, a gdy rano obudziło mnie słońce na polu namiotowym panowała idealna cisza. O 6 rano zazwyczaj jest cicho w takich miejscach. Pomyślałam, że mogłabym trochę pohałasować i obudzić śpiochów, którzy wariowali wieczorem, ale machnęłam na to ręką i delektowałam się spokojnym porankiem.

Mikołajki

14 lipiec (wtorek)

Po długich pożegnaniach z naszymi przyjaciółmi znowu wyruszyliśmy w drogę – do Mikołajek. Znaliśmy tą miejscowość z rejsów po Mazurach, z regat, i portowych spacerów. Tym razem jednak pojechaliśmy spotkać się z paczką znajomych z pracy Roberta. Trzy kampery, jeden namiot, dziewięcioro dzieci i siedmioro dorosłych – wszyscy jak jedna, wielka rodzina. Zatrzymaliśmy się na miejskim kempingu “Wagabunda” . Dobrze strzeżona brama wjazdowa, recepcja, monitoring, podobno idealne toalety cały czas sprzątane. Napisałam “podobno” ponieważ ja nie korzystam z publicznych toalet i pryszniców. Jest to forma ochrony przed zakażeniem, bo przecież skoro mam swoją łazienkę, to po co będe się narażała? Strażackie imprezy zazwyczaj są pełne pozytywnej energii, ten wieczór jednak upłynął na spokojnych pogawędkach o sprawach służb mundurowych i podróżach w czasach pandemii.

Mierzeja – Krynica Morska

15 lipiec (środa)

Nareszcie dotarliśmy nad morze! Zanim dojechaliśmy na koniec świata, widzieliśmy posuwający się przekop Mierzei. Nie od razu znaleźliśmy kemping, na którym można by się zatrzymać. Te, które oglądaliśmy, były zdecydowanie przepełnione. Zmęczeni i spragnieni słońca oraz widoku morza, zdecydowaliśmy się na kemping w Piaskach, dokonałam szybko stosownej (wysokiej) opłaty i poszłam szukać ładnego miejsca. Nie znalazłam, więc wycofałam wpłatę i pojechaliśmy dalej. Słońce, gorąc, tłumy wracające z plaży albo dopiero tam idące, a my w samochodzie, coraz bardziej rozczarowani, ze zmęczonym długą jazdą psem. Wreszcie w samej Krynicy znaleźliśmy pusty kemping, właściwie pole namiotowe – “Pod lwem”.

Olbrzymi teren, prawie pusty, z wyjściem na wał nad Zalewem Wiślanym i z bliskim dojściem z drugiej strony na morską plażę. Cena za nasz pobyt, łącznie z opłatą klimatyczną, wynosi 58 zł.

Zielona przestrzeń, kilka namiotów, dwa kampery, przemiła właścicielka. Po szybkim posiłku pobiegliśmy zobaczyć polskie morze, nad którym ostatni raz byliśmy dziesięć lat temu. Gdyby nie pandemia, pewnie bylibyśmy teraz na południu Europy, nad innym morzem, ciepłym, może bardziej błękitnym, ale nie tak kochanym, jak Bałtyk.

Na plaży tłumy, oczywiście żadnych maseczek, bo jak się opalać i wdychać jod w maseczce? Jak zachować odległość dwóch metrów, gdy wszyscy chcą bawić się falami lub spacerować na granicy lądu i morza?Parawany, z których nigdy nie korzystałam, które uważałam za zbędny balast, teraz zyskały sens. Gdy przebrnęliśmy przez tłum w okolicy Krynicy – zrobiło się pustawo. Dopiero teraz mogliśmy cieszyć się urokiem morza.

Morka szybko przełamała lęk przed falami, grzebała w piasku i próbowała przekopać się na drugą stronę półkuli. Ja żałowałam, że nie zabrałam kostiumu kąpielowego, bo woda była zaskakująco ciepła. Mogłabym godzinami spacerować brzegiem morza, niestety zbyt szybko zbliżyliśmy się do zatłoczonej plaży w Piaskach.

16 – 18 lipiec

Trzy kolejne dni spędziliśmy jak wszyscy Polacy nad polskim morzem. Maszerowaliśmy na plażę, tachając ze sobą torbę z matą, ręcznikiem, wodą, olejkiem do opalania i jakimiś przekąskami. Kupiliśmy również osławiony parawan, który w obecnych czasach chroni nie tylko przed wiatrem, ale przede wszystkim innymi ludźmi. Pozwala trochę bezpieczniej poczuć się na plaży, poza tym nikt nie będzie przeze mnie przeskakiwał, ani sypał mi pasku do włosów, przebiegając obok. Tak więc stałam się zwolenniczką tak wyśmiewanych ostatnio plażowych parawanów. Wierzę, że przyda się on nie tylko na plaży, ale również na zatłoczonym polu kempingowym, gdybym na takim musiała stać.

Posiłki przygotowuję sama, ale po powrocie z plaży nie miałam ochoty na zajmowanie się kuchnią, skorzystaliśmy więc z domowych obiadów serwowanych w restauracji “Pod lwem” obok naszego pola. Obiady były bardzo domowe, chociaż nie było żadnego wyboru, a kucharka – energiczna, starsza kobieta, sprawiała wrażenie zadowolonej z faktu, że może komuś coś ugotować, ponieważ restauracja była zupełnie pusta. Obsługiwała nas Ukrainka, dla której było oczywiste, że każde danie należy najpierw podać mężczyźnie.

W porcie było tłoczniej niż na plaży, stoiska z pamiątkami oraz stragany z ciuchami, oblężone tak, jakby wszyscy przyjechali tu na zakupy. Ceny owoców i warzyw w sklepiku przy drodze na plażę – szokujące. Polskie, zeszłoroczne jabłka ponad 10 zł! Kupiłam trochę owoców, jednak następnego dnia wybrałam się na zakupy do niewielkiego marketu. Tam ceny były normalne, tzn. dużo wyższe niż w zeszłym roku, ale zbliżone do tych w Krakowie. Oczywiście tłumy ludzi, sporo osób bez maseczek, część z maseczkami pod brodą, a jeszcze więcej z fragmentem koszuli naciągniętym na twarz. Czy oni zupełnie nie obawiają się koronawirusa, ani tego, że kogoś nim zakażą?

19 lipiec (niedziela)

Kemping się zapełnił, chociaż nadal jest tu sporo miejsca, a najbliżsi sąsiedzi stojący od nas znajdują się w odległości co najmniej 10 metrów. To wspaniała rodzinka z piątką dzieci, podróżująca vanem z przyczepą kempingową. Piątka dzieci kojarzy się z hałasem i zamieszaniem, ale w tej rodzince wszystko było świetnie zorganizowane, dzieci grzeczne, a rodzice spokojni i cierpliwi. Pomimo błękitnego, bezchmurnego nieba i wysokiej temperatury, postanowiłam zrezygnować z uroków nadmorskiej, zatłoczone plaży i popływać w Zalewie, tym bardziej, że dzika plaża nad Zalewem znajdowała się kilkadziesiąt metrów od naszego pola.

Dzikie kąpielisko nad Zalewem Wiślanym okazało się cudownym miejscem do kąpieli. Ciepła woda i miękki piasek pod stopami, a co najważniejsze poziom wody jak w basenie dla dzieci. Szłam i szłam w głąb zalewu z bojką do pływania, a woda zaledwie sięgała mi do pasa. Gdy mój biust znalazł się pod wodą, odwróciłam się w stronę lądu i pomachałam do siedzącej na plaży rodzinki, ponieważ obserwowali moje poszukiwania głębokości. Byłam naprawdę daleko od brzegu. Niestety, gdy po południu poszliśmy ponownie na “naszą” plażę – były już na niej tłumy, ponieważ kąpieliska w Krynicy zostały zamknięte z powodu sinicy. Wieczór spędziliśmy na morskiej plaży, oglądając jeden z najpiękniejszych letnich spektakli – zachód słońca nad Bałtykiem.

Jeziorak – Siemiany

20 -21 lipiec


W poniedziałek rano nasz kamper został zaatakowany przez tysiące małych owadów. To jętki, które wylęgły się w trzcinach i zajęły wszystkie wolne powierzchnie w naszym domku i na nim. Żegnaliśmy się z Krynicą, więc zwijając markizę i ruszając z miejsca urządziliśmy nieświadomie ich rzeź. Szkoda, bo te owady żyją tylko jedną dobę.

Pojechaliśmy do Siemian nad Jeziorakiem, po którym 13 lat temu odbyliśmy cudowny rejs starym makiem. Kempin “Rożek” , na który trafiliśmy był pełny, jednak większośc przyczep, które stały nad jeziorem w trzech rzędach, były puste. Akurat zwolniło się miejsce w pierwszym rzędzie, więc ustawiliśmy się nad samym jeziorem.

Kolejna piękna miejscówka. Cena razem z prądem – 58 zł. Za miejsca w pierwszym rzędzie na kempingach w Chorwacji czy na Węgrzech płaciliśmy wyższą stawkę, w Polsce nie spotkałam takiej opcji, panuje zasada – kto pierwszy, ten lepszy. Mieliśmy trochę problemów z wodą, która nam “uciekała”. Rob kilkakrotnie napełnił oba zbiorniki, a po niedługim czasie nie mieliśmy w ogóle wody. Telefon do kolegów, którzy jeżdżą kamperami od wielu lat rozwiązał problem.

Burza nad jeziorem to niezwykle malownicze widowisko. Zdążyłam się wykąpać w jeziorze, gdy tylko ustawiliśmy nasz domek, a zaraz potem niebo pociemniało i tak szybko jak się pojawiła – równie szybko przeszła letnia burza z wichurą i deszczem.

Mazury to nie tylko jeziora, to również piękne lasy. Poszłam z Morką do lasu w poszukiwaniu grzybów, jednak leśna przestrzeń w okolicy Siemian była poprzecinana kempingami i terenami z domkami letnimi. Wróciłam z lasu z pięcioma maślakami. Miejsce, w którym staliśmy przestało być komfortowe, gdy nasi sąsiedzi zaprosili znajomych z sąsiedniego kempingu i zaczęli coraz głośniejsze dyskusje. Prym wiódł jeden z gości, jak się później okazał – ratownik medyczny, który chełpił się układami z lekarzami i pielęgniarkami. Mężczyzna w średnim wieku, w wypchanej brzuchem koszulce, przekonany o swojej nadzwyczajności, którego nie mogliśmy nie słyszeć, usiłując grać w scrable. Wytrzymaliśmy tylko dlatego, że następnego dnia rano opuszczaliśmy to miejsce. Luksusowy kemping to taki, w którym nie słychać wszystkich rozmów sąsiadów i samemu nie trzeba mówić szeptem.

Jezioro Juksty – Kosewo

22 – 26 lipiec

Janusz – nasz serdeczny przyjaciel, mieszkaniec Mrągowa, czekał na nas w swoim czarodziejskim ogrodzie.

Nie znam piękniejszego ogródka działkowego, ani lepszego kucharza. Specjalnością Janusza są ryby, więc na drugie śniadanie objadałam się smażonym miętusem, a Robert dopiero świeżo wędzonym pstrągiem. Do tego wszystkie dary ziemi: świeże pomidorki, sałata i pyszny sok z czerwonej porzeczki. Po opowieściach streszczających dziesięć lat, które minęły od naszego ostatniego spotkania, pojechaliśmy na miejsce, które przygotował dla nas Janusz. Kilka kilometrów pod Mrągowem, w miejscowości Kosewo, nad jeziorem Juksty stał olbrzymi kemping, zupełnie pusty. Jak to możliwe, skoro znajdujący się prawie naprzeciwko kemping “Stara Baśń” był zapełniony po brzegi? Po prostu kolega Janusza – również strażak, nie wykończył wszystkich prac na kempingu i jeszcze go nie otworzył.

Nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszego miejsca. Piękne, czysta jezioro, pomost, olbrzymia przestrzeń, której nie musieliśmy dzielić z innymi kamperami, oraz wszystkie udogodnienia, które ułatwiają życie w kamperze, czyli woda, prąd, miejsce do wynoszenia kota. Przy pomoście stała przycumowana łódź wiosłowa do naszej dyspozycji. Po prostu miejsce idealne.

Morka była w raju, mogła biegać bez smyczy po całym terenie, a nawet pływać, bez naszego pozwolenia.

Wieczór spędziliśmy z naszymi przyjaciółmi.

Kilka dni nad jeziorem Juksty upłynęło w sielskiej atmosferze. Kąpiele w jeziorze, pływanie łódką, spacery po okolicy. Przyjaciele nas rozpieszczali pysznymi, wędzonymi rybami i domowymi napojami. Na pożegnanie Janusz upiekł ziemniaczaną babkę – danie popularne w tym regionie, dla mnie wspomnienie z dzieciństwa, gdyż tą potrawę przygotowywała czasami moja Babcia. Nigdy nie robiłam jej sama, chyba jednak po powrocie do domu spróbuję.

Koronawirus nie pozwala o sobie zapomnieć. Wiadomości, które dochodzą do nas o jego rozpowszechnianiu się, zwłaszcza w Małopolsce, nie zachęcają do powrotu. Janusz opowiedział o tym, jak wyglądała wiosna w Mrągowie. Gdy my siedzieliśmy zamknięci i przerażeni w swoich domach, oni żyli tak, jak dotychczas, spędzając wolny czas na swojej cudownej działce i dowiadując się o covidzie z mediów. Wyludniony Kraków widzieli jedynie w telewizji. Nie czuli się zamknięci, ponieważ nie planowali żadnych wyjazdów, podróży. Nie czuli się też zagrożeni, ponieważ do tej pory w ich okolicy nie było żadnych zakażeń.

Nak Jukstami było cudnie, ale ja wiedziałam, że czeka na nas mnóstwo innych miejsc i dlatego postanowiliśmy zaraz po weekendzie pojechać dalej.



Popielno

27 lipiec (poniedziałek)

Poniedziałkowy poranek to najlepsza pora do wyjazdu. Pojechaliśmy do Popielna, żeby odwiedzić Wujka Andrzeja, pracownika PAN-u. Pogodny staruszek bardzo się ucieszył na nasz widok. Zaparkowaliśmy kampera w jego ogródku i po pysznej herbacie z sokiem z derenia, ruszyliśmy na spacer po okolicy.

Po drodze nad jezioro usłyszałam mnóstwo ciekawych, rodzinnych historii. Chciałabym, zbliżając się do dziewięćdziesiątki mieć taką pamięć i tak pogodne nastawienie do świata, jak ma Wujek.

Następnego dnia rano pojechaliśmy razem z Wujkiem do leśniczówki w miejscowości Połom, w której mieszka jego córka, a po południu, już sami wyruszyliśmy na północ.

Jezioro Pomorze

29 lipiec

Naszym celem był kemping nad Wigrami. Marzyłam, żeby jak najszybciej znaleźć się nad jeziorem, wysiąść z nagrzanego samochodu, wyciągnąć leżak, zimny napój z lodówki i złapać odrobinę słońca, które tego dnia było wyjątkowo aktywne. Gdy przyjechaliśmy na wybrany kemping, było tam pełno namiotów, przyczep, kamperów oraz wypoczywających ludzi. Nie będę wypoczywała na Krupówkach – pomyślałam i zapytałam właściciela o jakiś bezludny biwak. Właściciel skierował nas na leśny biwak nad jeziorem Pomorze. Kolejna godzina w samochodzie, ale wierzyłam, że warto poszukać idealnego miejsca.

Piękny, sosnowy kas, jedna przyczepa, jeden namiot, jakiś hamak… Młody człowiek z przyczepy podszedł do nas i zapytał, czy planujemy zostać dłużej, ponieważ za kilka dni ma dojechać duża grupa ich znajomych – ludzi, którzy kochają zwierzęta i rośliny. Odpowiedziałam, że rano podejmiemy decyzję, a teraz chcemy tylko odpocząć. Szybki posiłek wśród atakujących nas, wygłodniałych komarów, spacer na brzeg jeziora i o 22 spaliśmy jak zabici. Rano sąsiedzi z przyczepy powiedzieli, że w nocy była potężna burza. Faktycznie, nasze krzesła i stół były zalane wodą, jednak my niczego nie słyszeliśmy. Dodali, że po 22 przyszedł na biwak leśniczy, ale nie chciał nas budzić, więc powinnam do niego zadzwonić, żeby zapłacić. Znalazłam jego numer telefonu na drzewie i dowiedziałam się, że przenocowanie na terenie biwaku kosztuje nas 44 zł. Niezła cena, ale przecież święty spokój jest bezcenny.

Jezioro Zelwa

29 lipiec – 2 sierpień

Zostawiliśmy kampera na leśnym biwaku i poszliśmy szukać innego miejsca, bardziej nasłonecznionego, z dostępem do prądu, pitnej wody i z jakąś toaleta, gdzie moglibyśmy opróżnić swoją, nie zanieczyszczając przyrody. Po kilkunastu minutach wędrówki leśna drogą, znaleźliśmy się na oświetlonej słońcem polanie nad jeziorem Zelwa. Biwak nie były pusty, kilka przyczep, większość zamkniętych oraz trz namioty. Zdecydowaliśmy, że się przeprowadzamy.

Przyjechał właściciel, podpiął nas do prądu i namówił na spływ kajakowy. Ustaliliśmy, że w najbliższy piątek popłyniemy, a do tego czasu będziemy korzystać z uroków biwaku. Ciepła, czysta woda, piękny las dookoła, głosy żurawi, które dochodziły do nas z sąsiedniej zatoki… bajka. Do tego wszystkiego sprzęt pływający w cenie pobytu (40 zł doba) oraz pyszne, drożdżowe jagodzianki, smażone w tłuszczu jak pączki, które przywoziła miejscowa kobieta. Napisałam, że “pyszne”, ponieważ wszyscy je zachwalali, ja nie jadłam ponieważ nie chcę wyglądać jak pączek. Do cywilizacji było daleko, najbliższy sklep w Gibach znajdował się 5 km od nas. Gospodarz robił tam codziennie zakupy dla siebie, więc grzecznościowo przywoził pieczywo i owoce również dla nas. Mogłabym tam zostać do końca lata. Ludzie, którzy wypoczywali na biwaku, również szukali ciszy i spokoju. Pewna para z Warszawy spędziła popołudnie malując akrylami. Pooglądałam, porozmawiałam… W podróży można poznać naprawdę ciekawych ludzi.

Piątkowy poranek był pochmurny i chłodny, ale taki miał przecież być. Nie zrezygnowaliśmy ze spływu, zgodnie z naszą strategią, że w czasie podróży unikamy zatłoczonych miejsc, a brak słońca oznaczał brak tłumów na spływie. Spływ rzeką Marychą zaczęliśmy w wiosce Zalewo, na wąskim odcinku rzeki tuż przy gospodarstwie właściciela biwaku. Znał dobrze tą rzekę, przez lata pracował w straży granicznej, a Marycha na długim odcinku jest rzeką graniczną z Litwą. Gdy wsiadłam do kajaka – zaczęło padać. Trudno, nie zrezygnujemy, damy radę. Wzięłam Morkę na kolana, Robert wiosło do ręki i popłynęliśmy.


Trzymałam mocno Morkę, która nie zrozumiała na początku sensu pływania kajakiem i próbowała wskoczyć do wody. Gdy już zrozumiała, że należy siedzieć spokojnie i obserwować wodę, ja mogłam chłonąć widoki. Określenia: “cudne”, “piękne”, “zachwycające” – nie są w stanie oddać pełnej urody tej dzikiej rzeki. Może kilka zdjęć zrobionych telefonem przybliży klimat spływu Marychą.

Marycha jest pełna naturalnych przeszkód. Kilkanaście razy musieliśmy kłaść się płasko w kajaku, żeby przejść pod konarem zwalonego drzewa. Gdy, dla odmian, stawaliśmy na drzewie leżącym pod taflą wody, wchodziłam na dziub kajaka, trzmając wierzgającą Morkę i próbowałam przechylić sprzęt na swoją szalę, żeby popłynąć dalej. Było zbyt zimno i wietrznie, żeby wejść do wody, jednak dla Morki to nie stanowiło problemu. Raz na jakiś czas wskakiwała do wody, próbowała płynąć obok kajaka, a gdy nie dawała rady, wyciągałam ją, ociekającą wodą, na swoje kolana. Przelotne opady oraz niska temperatura sprawiły, że na rzece było pusto, w trakcie całego spływu spotkaliśmy zaledwie dwie grupy, które szybko nas wyprzedziły.

Gdy w umówionym miejscu przybiliśmy do brzegu, nasz miły gospodarz już na nas czekał. Pomyślałam, że chętnie popłynęłabym tą rzeką jeszcze raz, może jednak przy ładniejszej pogodzie, bo byłam przemoczona i zmarznięta. Gdy wsiedliśmy do samochodu, gospodarz podał mi małą buteleczkę z rozgrzewającym płynem o wdzięcznej nazwie – Nurt Marychy.

1 sierpień (sobota)

Na naszym rajskim biwaku nie ma zasięgu. Mój telefon (plus) działa, może nie najlepiej, ale mogę porozmawiać z najbliższymi, natomiast pozostałe sieci odpadają, nie mówiąc o internecie. Jest wprawdzie punkt w lesie, gdzie można złapać sieć (zdjęcie wyżej), ale nie każdą i nie zawsze. Potrzeba kontaktu ze światem nauki wygoniła nas w sobotni poranek do pobliskich Gibów. 5 km w jedną stronę, z czego 3 wzdłuż szosy. Zrobiłam zakupy w sklepie, w którym trzy panie za ladą (bez maseczek) zwijały się jak mogły aby obsłużyć tłum turystów. Kupiłam kilka lokalnych przysmaków, min.babkę ziemniaczaną i jagodzianki, a dla Morki parówki, ponieważ w sklepie nie było żadnych psich przysmaków. Jak się później okazało, to był strzał w dziesiątkę. Resztę czasu spędziliśmy w “Trojaczkach” przy komputerach i kwasie chlebowym. Zjedliśmy tam również obiad – Robert kartacze, ja – soczewiaki. Całkiem smaczne, zwłaszcza, że rzadko jadamy w restauracjach, a wiadomo, że bardziej smakuje to, czego się samemu nie gotuje. Powrót nad jezioro był ciężki z powodu dużych zakupów i coraz wyższej temperatury. Namawiałam Roberta na drogę przez las, na skróty, które podpowiadała mi intuicja, ale On nie chciał ryzykować, ponieważ zdecydowana większość naszych zakupów oraz laptop spoczywały na jego plecach. Gdy tylko dotarliśmy do swojego domu – przebrałam się i wskoczyłam do wody. Znowu byłam w raju.

2 sierpień (niedziela)

Poranna kawa na pomoście, kąpiel w czystej wodzie jeziora, spacer po lesie… Prawie jak w raju, gdyby nie wiadomości o liczbie zakażonych w małopolsce, które do nas dochodzą. Nie można się odciąć od rzeczywistości, zwłaszcza, że w Krakowie zostali nasi bliscy. Postanowiliśmy opuścić nasz cudowny biwak i ruszyć dalej, bo przecież nie jesteśmy na wczasach stacjonarnych i pojechać do Maćkowej Rudy (15 km dalej) – do dalszej rodziny, której jeszcze nie zdążyłam poznać. Wieczorem zadzwoniła Ania, właśnie razem z Wojtkiem rozpoczęli urlop i wyjechali w nasze strony. Zaproponowała spotkanie w poniedziałek w Supraślu, ponieważ wszystkie prognozy zapowiadały deszcze w najbliższych dwóch dniach.

Maćkowa Ruda/Supraśl/Kaczorowo

3 sierpień (poniedziałek)

Mimo złych prognoz obudziło nas słońce. Z żalem zabrałam się za składanie naszego obozowiska. Chociaż nabieramy wprawy w życiu kamperowca, zawsze zajmuje to trochę czasu. Trzeba przecież złożyć markizę, schować stolik i fotele, wyprowadzić kota (tak się określa opróżnienie wc), nabrać wod, odłączyć prąd i zakręcić gaz. To “męskie” zadania, ja zajmuję się zabezpieczeniem naczyń kuchennych i wszystkich przedmiotów używanych na postoju, które w czasie jazdy mogą się przemieszczać. Staram się ograniczyć ilośc przedmiotów w kamperze, jednak z tygodnia na tydzień ich przybywa. Przed odjazdem porozmawiałam z naszymi uroczymi sąsiadami – artystami, wymieniliśmy swoje dane planując spotkanie w wirtualnym świecie, na jakimś portalu społecznościowym. Biwak nad Zelwą wpisuję na listę tych miejsc, do których chciałabym kiedyś wrócić. Mam już sporo takich miejsc, jednak odkładam powroty do nich z roku na rok, bojąc się rozczarowania. Może powinny zostać zapisane w pamięci jako miejsca wyjątkowe i zamiast do nich wracać, lepiej szukać nowych, innych, jeszcze piękniejszych?

Skierowaliśmy się do Maćkowej Rudy – niewielkiej wioski nad Czarną Hańczą, w której prowadzi gospodarstwo agroturystyczne Diana – wnuczka Wujka Andrzeja.

Nie opadł jeszcze mój zachwyt biwakiem nad jeziorem Zelwa i spływem Marychą, a już popadłam w kolejny na widok gospodarstwa w Maćkowej.

Po powitaniu, pysznej herbacie z malinami i domowych jagodziankach podanych w ogrodzie, Diana pokazała nam biwak oraz zieloną drogę usypaną groblą, która prowadziła z biwaku nad rzekę.

Czarna Hańcza nie była czarna, mieniła się wszystkimi ciemnymi odcieniami granatu oraz zieleni. Miłosz i Diana przyjmują na swój biwak znajomych oraz znajomych znajomych, więc to kolejne miejsce, które nie jest przeładowane. Po zagrodzie spaceruje struś, gospodarstw pilnuje Kumpel, a na polanie pasą się kozy. Diana zajmuje się wyrobem kozich serów, których jestem gorącą zwolenniczką. Kupiłam dwa serki, chociaż nie są to najtańsze produkty – ich jakość oraz smak w pełni uzasadnia konkretną cenę. Z ociąganiem pożegnaliśmy to wyjątkowe miejsce, obiecując wrócić tu jeszcze kiedyś. Pojechaliśmy do Supraśla na spotkanie z Anią i Wotkiem.

Zwiedziliśmy urocze miasteczko, zjedliśmy jakieś indyjskie, kolorowe dania, a potem pojechaliśmy szukać noclegu na jakimś fajnym biwaku dla naszej czwórki.

Okazało się, że znalezienie miejsca na nocleg, który spełniałby nasze oczekiwania, czyli znajdowałby się nad jeziorem lub przynajmniej stawem, w pobliżu lasu i nie był zbyt zatłoczony, nie jest łatwą sprawą. Zwłaszcza, że chcieliśmy się wykazać, bo Ania i Wojtek mieli dojechać do nas po zwiedzeniu Supraśla. Zmęczeni, późnym wieczorem trafiliśmy na kemping w miejscowości Kaczorowo. Niewielki, ale całkiem sympatyczny, ze stałą opłatą 25 zł od osoby, bez względu na to, czy nocujący jest z namiotem, czy z kamperem. Byłoby nieźle, gdyby nie żniwa za płotem i maszyny pracujące długo po zachodzie słońca. Zasypialiśmy przy ich odgłosach. Ania z Wojtkiem postanowili zostać w Supraślu i nocować w hotelu, ponieważ następnego dnia postanowili zwiedzać Białystok.

Jezioro Dreństwo – Woźnawieś

4 – 5 sierpień

Nawet najpiękniejsze lato ma kilka dni deszczowych i taki właśnie był wtorek. Postanowiliśmy pokręcić się trochę po okolicy, odpuszczając pobliskie bocianie gniazdo, do którego można zaglądać. Najpierw pojechaliśmy do pobliskiego Tykocina.


Trafiliśmy na ostatnie minuty jarmarku na niewielkim, starym rynku. Kupiłam kilka przydasiów do kampera, jakieś lokalne przysmaki i pojechaliśmy dalej do Narwiańskiego Parku Narodowego. Duży, pustawy kemping obok siedziby Parku oraz drewniana kładka prowadząca wzdłuż bagien. Ruszyliśmy do przodu, rozglądając się z zachwytem dookoła.


Szarość dnia pasowała do klimatu bagien. Pomyślałam, że z przyjemnością przejdę całą trasę, czyli kilkanaście kilometrów. Niestety, po paru minutach wędrówki napotkaliśmy na coś takiego:

Rozczarowani wróciliśmy do kampera i zaczęliśmy szukać miejsca, w którym moglibyśmy ciekawie spędzić resztę deszczowego dnia, czekając na słoneczną (według zapowiedzi) środę. Może jezioro Rajgrodzkie? Zwiedziliśmy aż trzy kempingi na jego brzegu, ale na żadnym nie znaleźliśmy miejsca, w którym chcielibyśmy spędzić trochę czasu. Wszystkie były zapchane do granic możliwości i zbyt mocno skomercjalizowane jak na mój gust. Mapka pokazała mi, że obok jednej z odnóg jeziora Rajgrodzkiego znajduje się dużo mniejsze jezioro – Dreństwo. Skoro jest mniejsze, to może bardziej dzikie i skromniej zagospodarowane? W ten sposób trafiliśmy do gospodarstwa agroturystycznego w wiosce Woźnawieś o uroczej nazwie “Nad szuwarami”.

To nic, że cały wieczór lało, bo staliśmy nad samym brzegiem jeziora i zasypialiśmy słuchając bicia kropli deszczu o dach naszego domku, a nie odgłosu pracującego kombajnu.

Środowy poranek powitał nas słońcem. Kąpiel w jeziorze, spacer po lesie, czarujący zachód słońca.

Właścicielka kempingu – bardzo miła osoba, jako jedyna spisała nasze dane i zmierzyła nam temperaturę. Podobno wszyscy mają ten obowiązek, a przecież my podróżowaliśmy już ponad miesiąc. “Nad szuwarami” to miejsce sympatyczne, kameralne, jednak gospodarstwo znajduje się w wiosce, a żeby dotrzeć do lasu trzeba było przejść kawałek wzdłuż szosy. Właśnie tego lasu wokół biwaku mi brakowało. Wspominałam Zelwę i żałowałam, że tak szybko opuściliśmy Maćkową Rudę. W międzyczasie wpadła Ania z Wojtkiem z paczką lodów, po czym pojechali nad Rozpudę. Nasza podróż zbliżała się do końca, a tymczasem wieczory robiły się coraz cieplejsze i chciałoby się gdzieś jeszcze… Po wieczornej naradzie postanowiliśmy pojechać jeszcze raz do Maćkowej Rudy.

Maćkowa Ruda

6 – 8 sierpień

To było piękne zakończenie naszej podróży. Magiczne miejsce, cudowny spływ Czarną Hańczą rodzinne spotkanie przy ognisku.

Powrót do domu

8 – 9 sierpień

Słoneczny, wręcz upalny sierpniowy weekend to najlepszy czas na szybkie przemierzenie całej Polski. Nigdzie żadnych korków, bo większość ludzi wypoczywała nad wodą, natomiast ci, którzy pracowali – byli już w swoich firmach, bo wyruszyliśmy po dziewiątej rano. Ci, którzy nie odpoczwają w weekendy i nigdzie nie pracują, stoją częściej pod budką z piwem niż w korku na autostradzie.. Nie możemy zapominać o grupie zakażonych, walczących o życie oraz wszystkich przebywających na kwarantannie. Oni nie mogą cieszyć się pełnią lata, ich świat zamknął się w temacie wirusa, leków, wyników testów oraz trosce o najbliższych. My wracaliśmy do naszego domu, opaleni, wypoczęci i trochę stęsknieni bo czterdzieści dni podróży to najdłuższe wakacje, od czasów dorosłości.

Po południu zatrzymaliśmy się na odpoczynek w Kośminie nad Wieprzem niedaleko Dęblina. Bardzo ładny kemping, dużo przestrzeni, eleganckie łazienki i zaledwie kilka namiotów. Cały efekt psuła położna w pobliżu autostrada, która nie pozwalała zapomnieć o cywilizacji.

Zastanawiałam się nawet, czy nie zakończyć naszej podróży spływem po Wieprzu, na który namawiał przedstawiciel kempingu, jednak po spojrzeniu na szarą, mętną wodę, wyglądającą identycznie jak Wisła pod Wawelem – zrezygnowałam. W pamięci miałam jeszcze kryształowo czystą wodę Marychy i Czarnej Hańczy. Po niedzielnym śniadaniu na kempingu ruszyliśm w dalszą drogę i po kilku godzinach jazdy prawie pustą drogą, zatrzymaliśmy się na naszym osiedlu.

Zalew Czorsztyński

13 – 22 sierpień

Nie wytrzymaliśmy zbyt długo w domu. Środek gorącego lata, w Krakowie tłumy, a zakażeń przybywa. Gdzieś trzeba się podziać i nabrać energii na jesień, która zapowiada się nieciekawie.Trzeciego dnia od powrotu spakowaliśmy się ponownie i pojechaliśmy do naszej ukochanej Niedzicy.

Na naszym skwerku klubowym było miejsce, ale wokoło mnóstwo rowerzystów i turystów. Stanęliśmy więc na kempingu u Marka. Tam też nie było pusto, chociaż to środek tygodnia, ale znaleźliśmy jakieś miejsce w pobliżu naszych przyczep pod łodzie. Następnego dnia, zaraz po śniadaniu, pobiegłam na przystań, żeby popływać. Nic z tego. Woda wokół pomostu była mocno zanieczyszczona – ktoś spuścił ścieki do wody. Zdarzało się to już w poprzednich latach, nawet wystosowaliśmy pismo w tej sprawie do Zapory, ale winnych nigdy nie udało się znaleźć, a ścieki co jakiś czas zatruwały środowisko. Postanowiliśmy więc popływać na Edenie, bo przecież w tym sezonie nie wypłynęliśmy ani razu naszą łodzią. Pogoda idealna, wiaterek minimalny, czyli taki do relaksującego żeglowania.

Gdy tylko wypłynęliśmy z przystani, i Robert postawił żagle, okazało się, że Eden nie ma sterowności. Mamy kolejną awarię! Miecz utknął w skrzynce mieczowej! Na silniku, powoli i delikatnie popłynęliśmy do najbliższej zatoki. Nie musieliśmy nawet zrzucać kotwicy, łódź bez miecza miękko osiadła na brzegu. Tam woda była czysta, więc mogłam popływać.

W piątek na kempingu u Marka i Ani zaczęło się zagęszczać. Nigdy jeszcze na swoim polu nie mieli tylu namiotów, przyczep i kamperów. To wpływ pandemii, trudno powiedzieć czy pozytywny, bo tłok akurat teraz nie jest wskazany, ale każdy gość na kempingu to wpływ do kasy. Z wyjątkiem tych, którzy rozbijają się późnym wieczorem a nad ranem uciekają nie płacąc. Ania opowiadała, że tacy darmowi goście się zdarzają, a ponieważ pole nie ma ogrodzenia, czasem trudno nad wszystkim zapanować. Piękna pogoda przyciągała coraz więcej turystów.

W sobotę rano opuściliśmy Niedzicę, uciekając przed tłumem. Koleżanka zapytała – czego się boisz, nie ma żadnego koronawirusa. Nie dyskutowałam z nią, bo bez względu na pandemię, odpoczywam tam, gdzie nie ma tłumów. Pojechaliśmy do Bogdanówki. Morka uwielbia to miejsce. Biega po całym ogrodzie, podkopuje kwiatki i szaleje na spacerach po lesie.

Gdy w niedzielę po południu wracaliśmy do Niedzicy, Morka miała koszmarny wypadek – zaatakowała silnik kampera. Zamiast nad jezioro, jechaliśmy z krwawiącym psem na poszukiwanie weterynarza. Nie było łatwo. Pierwszy, w sąsiedniej miejscowości, obejrzał ją, przyniósł wodę utlenioną, przetarł rozcięty pyszczek i powiedział, że się wyliże. Nie podobała mi się ta diagnoza, więc szukaliśmy dalej. Znaleźliśmy cudownego weterynarza w Myślenicach. Dobry weterynarz zajął się nią odpowiednio, uśpił, prześwietlił i pozszywał rany w pysku oraz na nosie oraz przepisał antybiotyk i leki przeciwbólowe. Za dziesięć dni Morka będzie miała zdjęcie szwów, zdjęcie kołnierza oraz kolejne prześwietlenie pękniętej szczęki.

To było niezwykle ciężkie popołudnie. Wieczorem wróciliśmy do Niedzicy, gdzie czekali na nas przyjaciele. Kilka najbliższych dni spędziłam na skwerze nad przystanią, opiekując się Morką. Pogoda się zmieniła, padał deszcz, dookoła zrobiło się pusto i spokojnie.

W piątek wróciła upalna aura, więc spakowaliśmy swój domek i pojechaliśmy w miejsce, gdzie nie ma tłoku. Widoki na Zalew Czorsztyński, Tatry i Pieniny dosłownie zapierały dech w piersiach. Znalazłam to, czego szukałam całe lato – najpiękniejszego.

2 komentarze

Możliwość komentowania jest wyłączona.