Kamperem z psem – Słowacja, Węgry, Chorwacja

Od kilku miesięcy odliczałam dni do kwietnia, a gdy nadszedł zaczęliśmy przygotowania do wyprawy. Jesteśmy, jak to mówią kamperowcy “świeżakami”, pierwszy kamper i pierwsza wyprawa. Postanowiliśmy wyjechać zaraz przed Wielkanocą, znajome myły okna i robiły świąteczne zakupy, ja sprzątałam kampera i zbierałam w necie informacje o różnych kempingach. Ostatecznie nie byliśmy pewni gdzie pojedziemy, tym bardziej gdzie dojedziemy, Węgry – na pewno, później Chorwacja, może półwysep Istria? Wszystko zależy od pogody, poza tym w podróży kamperem nie musimy wszystkiego dokładnie planować. Na tym polega największy urok karawaningu.

Gdy autko było gotowe do drogi, zapełniłam je mnóstwem przedmiotów przydatnych w codzienności podróżnika: odzież, środki czystości, kosmetyki, lekarstwa, elektronika, mapy, gry, latarki, słoiki i puszki z prowiantem, butelki z wszelkimi napojami oraz wielka torba z psim wyposażeniem, bo przecież Morka była członkiem naszej trzyosobowej załogi. Trochę obawiałam się jej zachowania w czasie podróży, ponieważ akurat przed wyjazdem dostała cieczkę, pierwszą, po której będzie miała zabieg sterylizacji. Czy będziemy odganiać się od obcych psów czychających na naszą foksterierkę, czy może ona będzie próbowała uciekać, żeby zaspokoić swoje psie żądze?

1 dzień – Wyruszyliśmy w Wielki Piątek wczesnym popołudniem, kierując się na Chyżne a następnie na południe Słowacji. GPS prowadził nas na kemping w okolicy Bańskiej Szczawnicy, jednak w tym pięknym, górskim miasteczku się po prostu pogubił. Zapytaliśmy o drogę ludzi stojących na przystanku, a oni skierowali nas na kemping przy znajdującym się za miasteczkiem Jeziorze Pociuvadliańskim (Počúvadlianske jazero). Kamping był, tyle, że nieczynny, jednak wędkarze siedzący przy ognisku powiedzieli, że można zatrzymać się na parkingu nad brzegiem jeziora. Było już ciemno, padał deszcz, więc nie kaprysiliśmy. Rob parkując uszkodził prawy tylni reflektor, pozbieraliśmy więc przy latarce jego kawałeczki i postanowiliśmy rano zająć się naprawą. Pierwsza noc nie była najpiękniejsza, Morka szczekała, gdy tylko usłyszała samochód zatrzymujący się w pobliżu naszego, a co jakiś czas ktoś tam przyjeżdżał by po krótszej lub dłuższej chwili odjechać.

2 dzień – Rano obudziło nas słońce. Parking, chociaż pusty, nie był idealnym miejscem do kamperowania, poszłam więc z Morką na spacer wokół niewielkiego jeziora, którego obejście zajęło mi ponad pół godziny.

Było mniejsze niż nasze Bagry, chociaż zdecydowanie ładniejsze.

Po powrocie skleiłam stłuczony reflektor, a właściwie to, co z niego zostało. W tym czasie przyszła para zajmująca się parkingiem, natychmiast zażądali od nas zapłaty za pobyt – 3 euro. Nie byli zbyt sympatyczni, spakowaliśmy się szybko i ruszyli w dalszą drogę na południe Europy. Po kilku godzinach jazdy zatrzymaliśmy się nad Balatonem w miejscowości Tihany.

Parking, na którym stało kilka kamperów znajdował się przy deptaku nad jeziorem. Postój w kamperze kosztował tu 1.200 forintów czyli około 17 zł za dobę. Na trawie pod drzewami można było rozłożyć stolik, krzesełka i delektować się słonecznym popołudniem nad Balatonem. Nie było jedynie toalet, a raczej były nieczynne, więc poszliśmy po kolacji na lampkę dobrego, węgierskiego wina do restauracji, następnie na spacer brzegiem jeziora.

Morka zachowywała się wyjątkowo grzecznie, widocznie była zdezorientowana zmianą, która nastała w jej życiu, przecież nie wiedziała czy i kiedy wrócimy do domu.

3 dzień – Poranek zapowiadał słoneczny dzień, przecież to wiosenna podróż za słońcem.

Poszłam z Morką na spacer wzdłuż Balatonu, podziwiając pięknie zagospodarowane wybrzeże, ławeczki i stoliki przygotowane dla wędkarzy, przy których siedziały całe rodziny wpatrzone w spławik. Na parkingu obok stało kilka kamperów z różnych części Europy, brzegiem spacerowali turyści, mnóstwo ludzi korzystało z rowerowej ścieżki. Szkoda, że nie zabraliśmy rowerów. Morkę najbardziej interesowały kaczki i ryby, które były doskonale widoczne w czystej wodzie.

Po spacerze zjedliśmy wielkanocne śniadanie i znowu w drogę. Nie jechaliśmy zbyt długo, trzymaliśmy się zachodniego brzegu Balatonu, szukając odpowiedniego kempingu. Nie wszystkie były otwarte, ponieważ końcówka kwietnia to dopiero czas przygotowań do sezonu, który zaczyna się najwcześniej wraz z majowym weekendem. Jadąc za gps wjechaliśmy na maleńką, prywatną działkę, która ledwie pomieściłaby naszego dukata. Ciężko było stamtąd wyjechać, gdy się jednak udało, postanowiliśmy szukać kempingu bez pomocy gps, rozglądając się uważnie na boki i czytając drogowskazy. Tak trafiliśmy do Balatonakali na bardzo sympatyczny kemping, w cenie 22 euro za kampa, nas dwoje i psa.  Poprosiliśmy na wstępie o miejsce w „pierwszym rzędzie” czyli z widokiem na jezioro. Na kempingu było trochę ludzi, większość to wędkarze z rodzinami.

Nieopodal kempingu była dzika plaża, Morka bawiła się z falami, szczekała na nie, uciekała przed wpływającymi na brzeg, goniła te uciekające. Tego dnia cieszyliśmy się miejscem, słońcem i świątecznym lenistwem.

4 dzień – Po śniadaniu, które powinno być świąteczne, ale sałatka i śledzie się już skończyły, więc zadowoliliśmy się jajkami, wybraliśmy się na spacer po miasteczku. Balatonakali – sama nazwa brzmi egzotycznie i niezwykle dźwięcznie jak na język węgierki. Szliśmy brzegiem jeziora, wzdłuż linii kolejowej mijając miejską plażę i kolejny kemping – dla naturystów, z oczywistych względów jeszcze nieczynny.

Centrum miejscowości wyglądało jak skansen.

Domki kryte strzechą, niektóre rozpadające się, kilka bardzo zadbanych wyglądających jak letnie dworki.


Kuchnia węgierska mnie nie zachwyca, jednak langosz to danie, na które warto się skusić będąc w tym kraju, więc zjedliśmy go na obiad w wielkanocny poniedziałek. W drodze powrotnej obserwowaliśmy wodowanie łodzi. Balaton jest płytkim jeziorem i samochód musiał wjechać naprawdę daleko, żeby łódź mogła zejść z przyczepy na wodę.

Po południu pogoda, zgodnie z prognozami się popsuła. Coraz mocniej wiało, barwa jeziora z turkusowej zmieniła się na ciemnoszarą, pojawiły się grzywacze. Balaton słusznie nazywany jest węgierskim morzem. Wędkarze, widocznie przyzwyczajeni do takich zmian, siedzieli spokojnie na brzegu nasłuchując dźwięku informującego o tym, że jakaś rybka dobrała się do przynęty. Czasami zostawiali wędki i odchodzili, nie przejmując się gwałtownymi podmuchami wiatru.

Późnym wieczorem nadeszła wiosenna burza, całą noc padał deszcz. Krople bijące o dach kampera brzmią jak kołysanka, współczułam tylko śpiącym w namiotach.

5 dzień – Pochmurny poranek zapowiadał deszczowy dzień. Nabieramy już wprawy w szykowaniu się do zmiany miejsca: napełnienie zbiornika wodą, wyrzucenie śmieci, opróżnienie toalety oraz zakręcenie gazu i możemy jechać dalej. Postanowiliśmy dojechać nad morze, do Rijeki.

Chorwacja to zupełnie inne klimaty, chociaż przywitała nas deszczem. Gdy przejeżdżaliśmy przez Rijekę, kierując się na kemping za miastem, nie zmieściliśmy się pod wiaduktem. Był niewysoki, zbudowany z kamieni, nad nim znajdowała się. linia kolejowa, wysokość nie była oznaczona, albo nie zauważyliśmy. Gdy Rob. poczuł, że szoruje, nawet nie dachem, ale ramą od markizy, zatrzymał się i próbował szybko wycofać, bo za nami był już sznur samochodów, wówczas uderzył lewym tyłem a murek. Dobrze, że jednak nie zabraliśmy rowerów ze sobą. Zebrałam odłamki reflektora, które udało mi się znaleźć, a potem usiłowałam znaleźć inną drogę na kemping, tak aby ominąć ten wiadukt. Gdy dojechaliśmy na miejsce – kemping był zamknięty. Na szczęście obok był pusty parking, na którym stały dwa kampery. Gdy przestało padać, obejrzeliśmy uszkodzenia dukata i Rob. zgłosił szkodę do ubezpieczyciela. Nawet udało się nam zaliczyć spacer drogą biegnącą wzdłuż morza.

6 dzień – Gdy rano wyszłam z Morką na brzeg morza, zaczepiła mnie Chorwatka, mieszkająca obok parkingu, która również spacerowała z psem. Rozmawiałyśmy o psach i kamperach rozumiejąc co trzecie swoje słowo. Była zdziwiona, gdy powiedziałam, że wiem, kim była Hera (suczka Chorwatki tak się wabiła). Później skleiłam reflektor, nabrałam już pewnej wprawy, chociaż tym razem było trudniej, bo nie miałam wszystkich elementów i mocno padało. Pojechaliśmy w stronę Zadaru – tam prognozy obiecywały słońce.

Droga wzdłuż morza tzw. Magistrala Adriatycka jest przepiękna, oczywiście bardziej dla pasażera niż kierowcy.

Chcieliśmy wjechać na kemping w Senj, tam, gdzie w ubiegłym roku wykiełkował pomysł podróżowania kamperem. Jednak teraz ten zabetonowany kemping nad morzem nie wydał nam się atrakcyjny. Zatrzymaliśmy się tylko za miasteczkiem na krótki postój i pojechali dalej szukając miejsca, które nas zauroczy. Po drodze mijaliśmy mnóstwo zjazdów na kemping nad brzegiem morza, jednak były one mocno strome i zastanawialiśmy się, czy nasze autko poradzi sobie w drodze powrotnej z wjazdem na górę. Wreszcie dotarliśmy na kemping Raca, z łagodnym zjazdem w miejscowości Sveti Juraj. Koszt to 15 euro za dobę, podłączenie do prądu, toalety, prycznice, nawet jakiś bar, który szykował się na otwarcie i prawie żadnych kamperów.

Słońce, pusta plaża, morze… to jest to o czym marzyłam. Na kempingu oprócz nas był tylko kamper na holenderskich rejestracjach. Jak się później okazało, gospodyni była góralką, która wyszła za Holendra. Bardzo sympatyczne małżeństwo z odważnymi nastolatkami, spędzającymi mnóstwo czasu w wodzie. Nie zdecydowałam się na kąpiel w lodowatej wodzie, jedynie na kilkuminutowe brodzenie. Próbowałam Morkę zachęcić do kąpieli, ale stawiała zdecydowany opór. Na końcu plaży był maleńki skrawek odgrodzony kamieniami, idealne miejsce na delektowanie się słońcem i szumem fal…

Druga strona kempingu, do której przechodziło się pod wiaduktem, wyglądała zupełnie inaczej. Dolina otoczona skałkami z trzech stron, z widokiem na morze. Domki czekające na turystów i kilku robotników przygotowujących wszystko na letni sezon.

7 dzień – Rano gorący prysznic, chociaż wczoraj Kobieta prowadząca kemping mówiła, że nie ma ciepłej wody, że jest bardzo zimna, chyba miała na myśli temperaturę wody w morzu. Wakacyjne lenistwo, zabawy z Morką, opalanie, zbieranie ładnych kamyków zamiast bursztynów, wieczorem scrable.

Posiłki w taki miejscu smakują podwójnie, byłoby idealnie, gdyby plac kempingowy miał podłoże z piasku albo trawy i gdyby w pobliżu były jakieś ciekawe trasy spacerowe. Niestety nie było, a trudno spacerować z psem brzegiem wąskiej, ruchliwej drogi lub kamienistym wybrzeżem. Wieczorem nasz kemping się zapełnił kamperami z Niemiec, Austrii, Włoch, które stanęły przy samej plaży, zasłaniając nam widok na morze. Olbrzymie, nowe, wypasione kampery, w każdym para starszych, sprawnych ludzi – rowery na bagażniku i jakieś takie znudzenie otoczeniem. Pewnie jechali dalej i zatrzymali się tu tylko na nocleg.

Postanowiliśmy, że następnego ranka pojedziemy szukając jeszcze lepszego kempingu, przecież każdy kolejny jest ładniejszy od poprzedniego.

8 dzień – Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża szukając idealnego miejsca. W ten sposób trafiliśmy na kemping Sibuljina w Tribanj.

Miejsce przy samej plaży, a na kempingu wszystko, co ułatwia życie w podróży, nawet nowe pralki i plaża dla psów. Cena – 24 euro za dobę jest uzasadniona.

Poszłam tam z Morką, ale pieski wyczuwały jej stan, więc bezpieczniej dla niej i dla nas, żeby się z nimi nie zadawała.


Na naszej parceli Morka była bezpieczna, bawiła się szyszkami i próbowała podkopać piękną sosnę, pod którą stał nasz kamper. Słońce, morze, na obiad ryby z grilla – to nic, że filety kupione w markecie przy kempingu a grill elektryczny. Po południu wybraliśmy się na spacer po okolicy.

Im wyżej – tym piękniej.

9 dzień – Kolejny słoneczny, beztroski, wakacyjny dzień. Na kempingu sporo ludzi, ale tłoku nie ma. Spacer z Morką na dziką plażę, potem znowu ścieżką w góry, słuchanie szumu morza… Cudnie, ale nie będziemy w nieskończoność tym się rozkoszować, postanowiliśmy następnego dnia pojechać dalej.

10 dzień – wyjechaliśmy z myślą, że kiedyś wrócimy na ten kemping. Droga, a raczej widoki, jakie mogliśmy podziwiać były fascynujące. Znalazłam kemping w Zadarze, chciałam zwiedzić stare miasto, pospacerować po porcie, kupić prezenty dla bliskich i coś ładnego dla siebie. Jazda przez miasto nie była łatwa, a gdy wreszcie dojechaliśmy na nasz kemping – okazało się, że jest w remoncie. Wyjechaliśmy szybko z miasta, jadąc wzdłuż wybrzeża i szukając innego kempingu.

Tak trafiliśmy do małego miasteczka pod Zadarem – Sukosan na camping Olivia.

Miejscówka na końcu campingu czyli nad samym morzem, od którego oddzielała nas niestety siatka i uroczy, wąski deptak. Za to staliśmy wreszcie na trawie, więc Morka była przeszczęśliwa z tego powodu no i mieliśmy fantastyczny widok, którego nikt nie mógł nam zasłonić.

Miałam wrażenie, że gospodarz nie ma najlepszego zdania o Polakach, których, jak sam powiedział, często gości u siebie. Dokładnie wyliczył nam koszty naszego pobytu – 19 euro za dobę i bardzo prosił o podanie wcześniej terminu odjazdu. Czyżby się bał, że wyjedziemy bez płacenia?

Łazienki na campingu były w kiepskim stanie, wszystko wymagało remontu, ważne jednak, że w ogóle były. Zresztą nie siedzieliśmy na campingu, tylko zaraz po zainstalowaniu się poszliśmy zwiedzać miasteczko.

4 komentarze

Możliwość komentowania jest wyłączona.