Kamperem po Polsce wschodniej – podróż pełna niespodzianek

sierpień 2019

Wyjazd w Polskę planowaliśmy od dawna. Początkowo chcieliśmy pojechać na zachód: Szczecin, Wyspa Wolin, potem wzdłuż wybrzeża, później jednak zmieniliśmy plany, żeby zacząć naszą podróż od pobytu u Magdy w Samocicach, w jej pięknie urządzonym domku nad Wisłą. Więc ostatecznie pojechaliśmy na wschód, a naszym celem stał się Augustów. Załadowaliśmy dukata do pełna, upychając jak zwykle za dużo ubrań, puszek, słoików i butelek, pamiętając, że w podróży wszystko może się przydać. Rob zamontował rowery, Morka wskoczyła do kabiny i natychmiast zajęła fotel kierowcy machając radośnie ogonkiem, jednak ostatecznie musiała się przesiąść na moje kolana zadowolić i wyruszyliśmy w Polskę.
Do Magdy przyjechaliśmy w piątkowe popołudnie i zostaliśmy u niej do aż poniedziałku. Pewnie zostalibyśmy jeszcze długiej, bo w wiejskim domu z ogrodem stworzyła niezwykłe, wręcz magiczne miejsce, które przenosi mieszkańców i gości w inną epokę.


Drewniany dom z gankiem, na którym w otoczeniu kolorowych poduszek i klimatycznych świec spędzaliśmy letnie wieczory.

Śniadania jedliśmy przy drewnianej ławie w ogrodzie, wokół której rosły kolorowe kwiaty, kawę piliśmy przy małym stoliku w cieniu domu, obiad w kuchni pełnej cudownej porcelany, którą Magda skupuje na przeróżnych targach staroci.

W międzyczasie, gdy Magda w “chlewiku” zamieniała stare meble w sprzęt wzbudzający pożądanie, ja leżałam na hamaku pod orzechem.

W sobotnie przedpołudnie pojechaliśmy razem na jarmark do położonego nieopodal Szczucina. Zakupy w pierwszym dniu urlopu? To nie były zwyczajne zakupy, raczej spacerowanie w klimacie z powieści “Chłopi”. Sporą część placu zajmowały gospodarskie zwierzęta w ciasnych klatkach: malutkie, żółte kurczaczki, słodkie króliczki, smutne gęsi. Szybko opuściliśmy to przygnębiające miejsce i poszli na alejki z roślinami, owocami, warzywami, ciuchami. Niby wszystko takie samo jak w galeriach w Krakowie, tylko ceny znacznie niższe, owoce i warzywa mniejsze, bez połysku i naklejek, za to hodowane w naturalnych warunkach. Ciuszki idealne na wielkie wesele, tony tanich butów na jedną taneczną noc. Do rezydencji Magdy wracaliśmy z torbami pełnymi świeżych owoców i warzyw.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie Samocice-5-1024x768.jpg

Kolejnego dnia pływaliśmy łódką po Wiśle, która w tamtych strona jest szeroka, pełna wirów, i niestety nie nadaje się kąpieli. Morka oczywiście wskoczyła do wody i płynęła dzielnie za łódką, co przypłaciła solidnym prysznicem spłukującym jej wiślane brudy po powrocie do domu.

Po cudownym, relaksującym weekendzie pojechaliśmy dalej. Nasze założenie to najwyżej dwie noce w tym samym miejscu, a w Samocicach spędziliśmy aż trzy. Ruszyliśmy na Roztocze. Postanowiliśmy znaleźć jakieś urocze miejsce nad niewielkim jeziorkiem, piasek, trzciny, czysta woda i bardzo mało ludzi.

Pierwszy kemping – w Zwierzyńcu totalnie nas rozczarował. Nie zatrzymamy się w miejscu, którego zaletą jest niewielka odległość do marketu. Mapa pokazała znajdujące się nieopodal jezioro Nielisz i kilka kempingów na jego brzegach. W poszukiwaniu odpowiedniego miejsca objechaliśmy całe jezioro i wiedzieliśmy, że nasze marzenie o ładnym i ustronnym miejscu się nie spełni. Pierwszy kemping ominęliśmy bo z daleka widać było, że jest głośny i zatłoczony, kolejny nas rozczarował, bo miejsca postojowe znajdowały się zbyt daleko od jeziora, które można było tylko podziwiać z góry. Gdy , kierując się drogowskazami, wjechaliśmy na piękną posesję, myśleliśmy, że jesteśmy u celu. Niestety z luksusowej willi wyszedł mało sympatyczny jegomość w szlafroku i stwierdził, że nas nie przyjmie, bo ma prywatną imprezę. Pewnie nie pasowaliśmy do jego wypasionego otoczenia. Szukaliśmy dalej. Pewien miejscowy, którego zapytaliśmy o jakiś kemping nad jeziorem, powiedział, że możemy stanąć na jego polu, wprawdzie nic tam nie ma, ale na pewno będzie spokojnie i bezpiecznie. Wytłumaczył, jak dojechać, ale tłumaczenie było tak samo mętne jak jego oczy, więc odpuściliśmy. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na miejsce, które na początku poszukiwań wydało nam się zbyt zatłoczone. Nie było tam tak źle.

Plaża, kąpielisko, bar… ale był też sosnowy las, piasek na brzegu, czysta woda, a nawet palmy. Gdy już popływałam i słońce zaczęło zachodzić miejscowi plażowicze się rozeszli, zrobiło się cicho i spokojnie.

Długi, letni, ciepły wieczór, dobre wino i cudownie kiczowaty widok słońca kryjącego się za linią brzegową jeziora – po prostu lato. Ranek nie był już tak bajeczny, obudziła nas burza i ulewa. Niebo było zaciągnięte i zapowiadało mokrą trzydniówkę. Rob zaczął szykować dukata do wyjazdu a ja poszłam z Morką na spacer. Chodziłam z nią po sosnowym lesie, gdy nagle z niewielkiego namiotu wybiegł mały, biały piesek. Z wywieszonym językiem i błyskiem radości w oku zasuwał w stronę Morki, ciągnąc za sobą złożony leżak, do którego był przywiązany. To się nazywa potęga miłości. Za pieskiem z namiotu wyleciała cała rodzinka wołając “Pompon, Pompon…” . Uwolniony przez właściciela ze smyczy i od ciężkiego leżaka Pompon cudnie bawił się z Morką, która odwzajemniła jego sympatię.

Pożegnaliśmy jezioro Nielisz i postanowiliśmy pojechać tam, gdzie świeci słońce, czyli na południe, najpierw Węgry, a później tam, gdzie nas los pokieruje.

Jechaliśmy w deszczu przez urokliwe tereny wschodniej Polski, kierując się na Krosno. Gdzieś po drodze zjedliśmy koszmarnie niesmaczny obiad – rozlatujące się, miękkie i tłuste placki ziemniaczane. W międzyczasie zadzwoniła moja siostra opowiadając jak cudownie było nad Balatonem. Niestety, ich urlop się już skończył a my swój dopiero zaczynamy – fantastyczna perspektywa. Za miejscowością Dynów Rob stwierdził, że coś niedobrego dzieje się z autem. Kilkanaście kilometrów dalej, w Ujazdowie, powiedział, że dalej nie pojedziemy i szybko zjechał na plac przed budynkiem OSP, który akurat mijaliśmy.