Byłam w raju czyli wspomnienia z Sydney

Z Canberry do Sydney pojechałam pociągiem. Stolica Australii posiada jeden dworzec kolejowy z małą, ale czystą i wygodną poczekalnią, który ma połączenie tylko z  oddalonym o ponad 290 km Sydney. Gdy kupowałam bilet na pociąg musiałam okazać paszport i udostępnić swoje dane. W czasie podróży pracownik kolei sprawdza obecność pasażerów z listy z nazwiskami według ustalonych miejscówek, co znacznie zwiększa poczucie bezpieczeństwa w pociągu.

Wygodne fotele, rozkładane stoliki, zamówienia na posiłki i napoje zbierane przez pracownika kolei sprawiły, że czterogodzinna podróż była samą przyjemnością.

Największą atrakcją podróży były widoki  z okna pociągu.  

Kilka małych miejscowości, parę farm otoczonych pastwiskami a poza tym rozległe zielone przestrzenie poprzecinane rzekami,  eukaliptusowe lasy i zarysy Gór Wododziałowych na horyzoncie.

Można by uznać ten krajobraz za monotonny, jednak według mnie był piękny, zwłaszcza za przestrzeń i spokój, którym emanował.

Gdy pociąg zbliżał się do celu podróży, zieleń za oknem stała się mniej wyblakła, ze względu na dużą wilgotność powietrza spowodowaną bliskością oceanu. Już przedmieścia Sydney, które ciągnęły się w nieskończoność uświadomiły mi, że wjeżdżamy do ogromnego miasta.  Powierzchnia Sydney wynosi ponad 12 tysięcy km kwadratowych, a liczba mieszkańców to 4,8 miliona. Piękna, przestrzenna ale pusta Canberra zamieszkiwana przez około 360 tysięcy mieszkańców jest w porównaniu z Sydney jak mała wioska.

Dworzec Central w Sydney nie wzbudził mojego zachwytu, biało zielone kafle, którymi został wyłożony bardziej przypominały mi pomieszczenia szpitalne. Zatrzymałam się jednak przy  cudownym muralu ciągnącym się kilkadziesiąt metrów wzdłuż dworca, przedstawiającym historię kolei w Australii. Natychmiast wyczułam różnicę temperatur, w nadmorskim Sydney jest zazwyczaj dużo cieplej niż w chłodnej, górskiej Canberze.

Przyjaciółka, czekająca na dworcu zabrała mnie do swojego mieszkania na Belvoir St w City of Sydney  czyli w ścisłym centrum miasta, które jest podzielone na 38  niezależnych od siebie samorządów lokalnych.

Widok z dachu bloku, w którym miałam mieszkać przez najbliższy tydzień był powalający. To właśnie dach na szóstym piętrze stał się moim ulubionym miejscem na poranną kawę i wieczornego drinka.

Jeszcze tego samego wieczoru udaliśmy się na Darling Harbour. Niesamowite miejsce tętniące życiem jak żadne inne, port, mnóstwo restauracji, kawiarni i tłumy ludzi z całego świata. Trudno odróżnić mieszkańców od turystów, można tylko się domyślać, kto ze spacerujących jest właścicielem statku czy luksusowego hotelu w Sydney,  kto mieszkańcem tego hotelu a kto jego pracownikiem, ale i tutaj można się pomylić.

Gdy stałam na Circular Quay i patrzyłam na najsłynniejszy budynek Australii – operę zwaną Opera House byłam naprawdę wzruszona. Budynek, który powstał w latach 1957 – 1973 w stylu nowoczesnego ekspresjonizmu, wykonany z betonu, stali i szkła, przypominający wielki, piękny żaglowiec jeszcze dzisiaj robi niezwykłe wrażenie.

Żeby zobaczyć panoramę Sydney i Operę  z innej perspektywy popłynęliśmy promem.

Promy kursujące po zatoce to niezwykle atrakcyjna forma komunikacji miejskiej, z której korzystałam kilkakrotnie w czasie pobytu w Sydney.

Chcąc poruszać się po Sydney komunikacją miejską najwygodniej jest kupić kartę “opal”, doładować swoje konto i odbijać na czytniku przy wsiadaniu i wysiadaniu z każdego środka miejskiej komunikacji. Prom jest oczywiście droższy od pociągu czy autobusu i nasza karta zostanie osłabiona o kilka dolarów więcej po każdym kursie, ale widok miasta od strony zatoki jest wart każdej ceny.

Most Harbour Bridge to kolejny symbol Sydney – jeden z największych mostów łukowych, którego budowa została ukończona w 1932 roku. Na jego szczyt są organizowane zabezpieczone wejście, które uchodzą za wielką atrakcję dla turystów.

Patrzyłam zafascynowana na wszystko, starając się jak najwięcej zobaczyć i zapamiętać. Moja Przewodniczka opowiedziała mi w paru słowach historię powstania Sydney. Pierwsze siedliska Aborygenów na terenie dzisiejszego miasta zostały założone około 40 tysięcy lat temu. Historia początków Sydney związana jest z podróżami Jamesa Cooka, który w 1770 przybył do zatoki. 26 stycznia 1788 roku kapitan Arthur Phillip w pobliżu dzisiejszego Circular Quay wzniósł flagę Wielkiej Brytanii. Na pamiątkę tamtego wydarzenia 26 stycznia jest  w Australii świętem narodowym.  Przez pierwsze lata swojego istnienia Sydney było karną kolonią i do dzisiaj wśród rodowitych Australijczyków można spotkać tych, których przodkowie przybyli tutaj zesłani z Anglii za mniejsze i większe przestępstwa.

Cockle Bay Wharf  na Darling Harbour to kolejne czarujące miejsce w Sydney. Dobre wino, fontanna otoczona tańczącymi żurawiami, rozgwieżdżone niebo i zapach oceanu…

 Następnego dnia postanowiłam obejrzeć Sydney w dziennym świetle.

Graffiti w okolicach dworca.

Na uliczkach w centrum miasta można spotkać takie urocze domki w stylu wiktoriańskim.

Sydney, chociaż leży nad samym Pacyfikiem, pełne jest niewielkich wzniesień, ulice pną się pod górę, by za chwilę opadać w dół.

Miasto żyje swoim rytmem, ludzie spieszą rano do pracy, młodzież na uczelnię, bezdomni, wśród których jest sporo uzależnionych Aborygenów siedzą w swoich bramach, turyści snują się z aparatami fotograficznymi…

UTC czyli University od technology w Sydney to projekt słynnego architekta Chau Chak Wing. Budynek będący uczelnią jest symbolem organizmu, który rośnie ucząc się jednocześnie. Gmach został wykonany z 320 tysięcy ręcznie robionych cegieł, a jego wnętrze, które miałam okazję zobaczyć, obfituje w niezwykłe kształty tworzące harmonijną całość.

Elewacja budynku przypomina pogniecioną torbę papierową.

W Sydney drapacze chmur stoją obok pięknych budynków z XIX wieku.

Po krótkim zwiedzaniu miasta udaliśmy się znowu na Circular Quay, aby ponownie z promu w dziennym świetle obejrzeć miasto i najsłynniejszą operę świata.

Sydney w odcieniach błękitu prezentowało się wspaniale.

Nawet Opera przybrała barwę wody i nieba.

Prom przepływa na tyle blisko budynku opery, że można mu się przyjrzeć naprawdę dokładnie. Niestety wstęp na Madame Butterfly, która tego dnia była wystawiana w operze przekraczał moje możliwości finansowe.

Sydney leży nad największą naturalną zatoką zwaną Port Jackson o powierzchni 55 kilometrów kw. Po zatoce kursują promy, pływają olbrzymie wycieczkowce, kutry rybackie, oraz niewielkie łodzie żaglowe. Pogoda w Sydney pozwala na uprawianie sportów wodnych prawie przez cały rok – jest to więc raj dla wszystkich kochających wodę.

Mieszkańcy tego całkiem skromnie wyglądającego bloku z okien mogą codziennie oglądać zatokę i cumujące przy brzegu łodzie.

Nasz kurs promem skończył się w Manly – dzielnicy Sydney, na której znajduje się jedna z najpiękniejszych plaż w Sydney – Manly Beach.

Błękit oceanu, ciepły piasek i niewiele ludzi sprawiły, że postanowiłam najbliższe dni spędzić na plaży zamiast zwiedzać miasto.

Temperatura wody w oceanie przy plaży wynosiła między 17 a 18 stopni, dla mnie to  mało, ale dla ćwiczących ratowników woda nigdy nie może być  zbyt zimna.

Właścicielowi tego domku na klifie można tylko pozazdrościć widoków.

Wybór plaży w Sydney nie jest łatwą sprawą, bo jak wybrać najlepszą spośród siedemdziesięciu? Bondi Beach, na której spędziliśmy kilka dni to plaża położona najbliżej centrum miasta. Jej nazwa pochodzi od aborygeńskiego słowa “boondi”, które oznacza hałas wywoływany uderzeniem fal o skały. Plaża Bondi ma nie tylko świetną lokalizację, ale jest największa z wszystkich siedemdziesięciu (!) plaż w Sydney.  Ciągnie się na długość 1 km.

Przy kolejnej plaży – Coogee Beach  – znajduje się obiekt historyczny Aboriginal Rock Engravings, który przyciąga mnóstwo ludzi, ja jednak delektowałam się słońcem, złocistym, ciepłym piaskiem i szumem fal.

Na końcu praży Bondi znajduje się basen graniczący bezpośrednio z wodami Pacyfiku, w którym pływanie jest niezapomnianym przeżyciem – słona woda unosi nawet tych nie umiejących pływać a słońce nagrzewa zimną wodę w skalnym basenie.

Fale w oceanie są ogromne, sprawiają dużo radości surferom oraz wszystkim plażowiczom, a ponieważ wzdłuż plaży pod wodą rozłożona jest siatka zabezpieczająca przed rekinami a po plaży spaceruje zawsze kilku ratowników – wszyscy mogą czuć się tutaj bezpiecznie.

Najlepsze mleko, jakie piłam w życiu, schłodzone, na rozgrzanej plaży smakowało idealnie.

Po kilku dniach słodkiego plażowania przyszedł czas na kupno pamiątek i upominków. Najlepiej na takie zakupy  wybrać się do chińskiej dzielnicy, gdzie za niewielkie pieniądze można znaleźć naprawdę ładne drobiazgi.

Oczywiście wolałabym, żeby ręcznie malowane bumerangi, piękna biżuteria czy serwety w kolorowe wzory  były wytwarzane i sprzedawane przez Aborygenów, a nie tylko takie udawały, ale robiąc zakupy w chińskich sklepach odkryłam, że chińszczyzna może mieć zupełnie różną jakość, tą lepszą również.

Sydney Harbour czyli  Zatoka Sydney to miejsce, w którym prawie na każdym kroku można zjeść pyszne, świeże ryby oraz owoce morza. Na zakupy po egzotyczne produkty wybraliśmy się do olbrzymiego Fisch Marketu. Tam też, patrząc na Zatokę i cumujące kutry rybackie zjedliśmy wspaniały obiad: świeże ostrygi i sałatkę z wodorostów morza. Nie wiedziałam, że wodorosty tak cudownie smakują.

Pelikan spacerujący po parkingu Fisch Marketu zupełnie nie zwracał uwagi na tłumy mijających go ludzi, zafascynowany zapachem świeżych ryb. On wiedział, że to znalazł najwygodniejsze miejsce do życia.

Ostatni wieczór w Sydney spędziliśmy w klubie jazzowym 505.  Fantastyczny zespół muzyków, interesujące, przytulne wnętrze i pyszne drinki –  wisienka na torcie na zakończenie pobytu w niesamowitym australijskim mieście. Po koncercie ostatnie spojrzenie na miasto z dachu.

Sydney to nie tylko Zatoka, Opera i Most Harbour Bridge, Sydney to przede wszystkim słońce, złote plaże,  bajeczne fale, to czas relaksu i zabawy to chwila luksusowej beztroski.

 

2 komentarze

  1. Przyjaciółka była, pokazywała fantastyczne zdjęcia z pokazów sztucznych ogni, ale opowiadała też o koszmarnym tłoku i niezbyt sympatycznych klimatach. Fajnie byłoby w luksusowej knajpce z widokiem na operę, ale na ulicy to raczej niespecjalnie. Mimo tego życzę sylwestra w Sydney – marzenia są po to, żeby je spełniać 🙂

Możliwość komentowania jest wyłączona.